Poranek przed wyprawa do dzungli mialem dosc chaotyczny poniewaz poprzedniego wieczoru z ekipa z Pampas postanowilismy uczcic udana wyprawe i wybralismy sie do najpopularniejszego baru w Rurre. W sumie w czasie podorzy imprezowanie prawie mi sie nie zdarza bo po prostu szkoda kasy i cennych porankow w czasie ktorych mozna przeciez tyle zrobic, tyle zobaczyc, ale ze cala wycieczka byla dosc luzna wiec skonczylo sie na pozytywnym wieczorze z 2 piwami i darmowa caipirinia - co bylo najwieksza iloscia alkoholu jaka zdarzylo m isie wypic od ponad 2 miesiecy... porownujac to do okresu pracy w rodeo to az mozna sie tylko usmiechnac z politowaniem ale coz tu mam inne atrakcje. W kazdym badz razie ruszylem na Jungle Tour z lekkim bolem glowy ale co gorsza z watpliwosciami czy w ogole powinienem jechac skoro juz odwiedzilem Pampas i widzialem te setki zwierzat.
Do serca dzungli doplynelismy lodzia, ktora to musialiesmy pare razy wspolnyumi silami przepychac po rzeka byla za plytka i to juz zapowiadalo ze ta wyprawa bedzie bardziej nastawiona na przygode niz wylegiwaniem sie w lodce i robieniem setek zdjec. Ekipa byla mniejsza niz ostatnio bo tylko Amerykanin Santi i uduchowiony Andrè z Portugalii. W sumie Santi troche mnie zdolowal bo okazalo sie ze chlopak z wieloma talentami, super inteligetny, pracowal dla NASA w grupie zajmujacej sie kostruowaniem lazikow ktore pozniej sa wysylane na Marsa ale stwierdzil ze cos bylo nie tak i rzucil wszystko - doslownie sprzedal prawie caly swoj dobytek - i wybral sie w podroz po Ameryce Poludniowej i nawet nie wie kiedy wraca. I tak sobie pomyslalem ze juz przypadek Bena ktorego spotkalem w Asuncion pokazal mi ze ciezko znalezc cos co sprawia ci satysfakcje w zyciu ale teraz po tym Nasa-fiasko to jestem juz pewien... ale o tym to ja bede myslal gdy bede sie staczal na dno depresji po powrocie do Polski a tymczasem dzungla czekala na odkrycie.
Ruszylismy przy pieknej pogodzie. W sumie od razu rzuca sie w oczy roznica miedzy Pampas a wyprawa dop Madidi Park - w przypadku tej pierwszej zwierzeta sa wszedzie, a w dzungli ... nigdzie;) znaczy gdzie sa na pewno ale po prostu znelzc je to nielada wyzwanie. Slyszy je caly czas - po prostu niesamoiwta symfonia dzwiekow - ale sie chowaja bestie. W kazdym badz razie nasz przewodnik pokazal nam wiele roslin leczniczych i na prawde wychodzi na to ze dzungla jest zrodlem specifikow na wszelkie dolegliwosci - lacznie z, jak to okreslil Mario, drzewem Viagra! Niespodzianka jest taka ze drzewo jest czerwone a nie niebieskie;) Niestety calosc popsul tropikalny deszcz - tak jakby byla jakas niepisana zasada ze jak ja jestem w dzungli to MUSI padac! My oczywiscie nieprzygotowani bo wychodzac z obozowiska cieszylismy sie jeszcze cieplymi promieniami slonecznymi na twarzy. Ja w sumie juz po poprzednich doswiadczeniem z tropikalnym deszczem - moje dwie pozal-sie-Boze przygody w San Cipriano - chcialem wracac szczegolnie ze aparat byl w pokrowcu, ktory jednak nie jest impregnowany, jednak uduchowiony Portugalczyk - jakos nie wiem czemu mimo ze gosciu byl sympatyczny to zawsze wlacza mi sie ironia w stosunku do takich ludzi - stwierdzil ze dla niego niczy sie doswiadczenie i on nie dba o swoj aparat za 1000 euro bo w koncu jestesmy w dzungli... iiiii inne tego rodzaju pierdoly. Wiec w sumie coraz bardziej przemoczeni brnelismy dalej w dzungle. Po pewnym czasie zobaczylem ze chowany przeze mnie pod koszulka - jakby to mialo pomoc - pokrowiec jest juz prawie calkowicie mokry wiec pewnie aparat niedlugo do niego dolaczy i stwierdzilem ze pieprze takie doswiadczenie i chce wracac i tym razem wszyscy posluchali ojego glosu rozsadku i zaczelismy wracac. Oczywiscie czekal nas dosc dlugi spacer z powrotemi juz po chwili moje ulubione Timberlandy mialem pelne wody, ale o nie bylem spokojne bo przeslzy juz chrzest bojowy w San Cipriano, ale jednak pozostal aparat. Ale jak to mowia potrzeba matke wynalazku - jedny rzecz ktora ze soba taszczylem poza aparatem byla butelka wody i stwierdzilem ze przy takiej ulewie woda nam sie nie przyda a mi plastiowe opakowanie i owszem. Wiec w ruch poszla maczeta przewodnika i po chwili mialem juz zabezpieczony aparat. Do obozowiska wrocilismy CALKOWICE przemoczeni, wiec szybko zmiana ubran, butow i pic ciepla herbate... i w sumie na piciu herbaty (to obozowisko bylo znacznie bardziej podstawowe niz poprzednie - nic innego nie bylo, elektrycznosci tez nie) minal nam caly wieczor, ale ze Santi i André okazali sie spoko towarzyszami do rozmowy to jakos czas zlecial, szczegolnie ze przysiadla sie druga grupa - para Hiszpanow i Szwajcarka - a i tematy byly ciekawe wlaczajac w to halucynogenne kaktusy, ktore musze znalezc w Peru;) Wiec wieczor okazal sie nieproduktywny bo z powodu ciagle kropiacego deszczu nawet nocny specer ktory planowalismy zostal odwolany - jednak majac na uwadze poprzedni wieczor i to ze deszcz skutecznie wyssal ze mnie energie nawet nie protestowalem tylko posiedzialem chwile na ganku naszego domku i pozwolilem sobie wsluchiwac sie w ta tropikalna symfonie wokol.
Cale szczescie nastepnego dnia niebo nadal bylo zachmurzone jednak nie padalo i zaraz po sniadaniu wybralismy sie na spacer - w ciagle mokrych butach ale nie moglem sobie pozwolic na zmoczenie kolejnych skoro za 2 dni mialem byc w zimnym La Paz wiec uczucie bylo srednio przyjemne, ale koniec koncow okazalo sie ze to bylo najlepsze co moglem zrobic bo buty wyschly o wiele szybciej poniewaz je uzywalem. Po drugie moj pomysl na zalozenie sandalow szybko zostal wysmiany z powody wielu jadowitych insektow na ktore mozna sie natknac - moze nie smiertelnych, acz takie tez wystepuja oczywscie, ale jednak wymioty i goraczka nie sa wysoko na liscie moich priorytetow - wiec chronienie stop to podstawa.
Jak juz pisalem zwierzeta zobaczyc bardzo ciezko ale w takich sytuacjach czlowiek cieszy sie z mniejszych rzeczy takich jak mieniace sie chyba wszystkimi mozliwymi barwami insekty, tropikalne kwiaty - choc to sezon suchy (o ironio) wiec tych nie bylo tak duzo, drzewa tworzace takie konstrukcje o ktorych w Europie nie moze byc moze no i motyle - choc tych z powodu deszczu bylo malo a jak byly to ruchliwe strasznie i moze ze juz widze radosc w oczach pewnej osoby to ja zalowalem strasznie bo te go widzialem byly ogromne i niesamowicie piekne! Co jakis czas Mario szybkim ruchem reki uciszal nas i nasluchwial, jednak koniec koncow po tych krotkich chwilach napiecia kontynuowalismy spacer jakby nigdy nic. Pewnym wydarzeniem bylo znalezienie kolibra, ale to tylko przez smutny fakt, ze byl zaplatany w pajacza siec z ktorej nie mogl sie wydostac i tylko dzwiek jego skrzydel - poruszaja sie tak szybko! - zwrocilismy na niego uwage. Oczywscie uratowalismy biedaka i... tyle go widzialismy - zadnych pozowanych zdjec z wdziecznosci! Co to sie dzieje z dobrymi obyczajami na tym swiecie;)
Jednak wreszcie nadszedl ten moment - monet w ktorym moje podejscie do calej wyprawy zmienilo sie diametralnie! Miaro po raz kolejny raz nas uciszyl i po chwili stwierdzil ze teraz poruszamy sie szybko i w zwartej grupie. Ruszylismy zwawo za nim i po chwili byslimy w sercu zawieruszy - korony drzew nad nami az trzesly sie od odlatujacych ptakow, przeskaujacych siebie malp, a wszystko to piszczalo, skrzeczalo i wrzeszczalo w nieboslogsy a caly ten harmider przez nieproszonych gosci. Ale my sie tak latwo nie dalismy - Mario krzykla ¨Za mna! Biegiem!¨. Zaczal sie poscig za stadem malp przeskakujacymi nad naszymi glowami. Biegiem przeskkiwalem kolejne przeszkody. Raz patrzacna Mario, to znowoz patrzac w gore starajac sie zobaczyc jak najwiecej by pozniej szybko spogladac po nogi. W pewnym momecie czuje ze sie za cos zaczepilem. Mam cala twarz w lianach, prawie leze na ziemi, reka lekko krwawi ale co tam trzeba biec dalej. W sumie dogonilismy cale stado tylko po to zeby zobaczyc jak dalej przeskakuje nam nad glowami, ale wlasnie w tym momencie jeszcze czujac adrenaline calego poscigu, probujac uspokoic oddech bo w koncu kondycja u mnie lezy jak zawsze docenilem ta wyprawe i sam sobie pogratulowalem ze sie na nia zdecydowalem.
W czasie tego spaceru widzialismy jeszcze pare gatunkow malp poruszajac sie jak najciszej potrafilismy by nas nie zauwazyly, paru papug... co stanowi moze 1/1000 tego co mozna zobaczyc w czasie 10 minut Pampas ale wlasnie to cale skradanie sie, ta adrenalina zwiazania z czynnoscia najblizsza polowania jaka chyba bedzie mi dana w moim zyciu byla... tak po prostu super! Popoludnie bylo spokojniejsze bo robilismy drobiazgi cos w stylu bizuterii z kokosow i innych rzeczy ktore mozemy znelzc w dzungli - ja zrobilem pierscien z kokosa i nawet w zyciu nie przypuszczalem ze wyjdzie tak fajnie a poza tym jakis szayjnik. Pod koniec pojawil sie drugi przewodnik i prawie powtorka z rozrywki bo mowi ze mamy rzucic wszystko i do dzungli. Wiec biegniemy za nim i okazuje sie za na scizce niedalerko obozowiska stoi wielka dzika swinia. Chwile ja ogladamy az nas nie zauwaza i... w zyciu bym nie pomyslal ze swinia ma TAKIE przyspieszenie! Ale nie pozostajemy dluzni i zaczyna sie kolejna gonitwa skoki - tym razem poziom trudnosci wiekszych bo wszystko w moich zepsutych japonkach - i kolejny raz dobiegamy do paru osobnikow by tylko widziec jak znikaja w dzungli. Jednak prawdziwym przezyciem byl nocny spacer!
Kiedy bylo juz clakiem ciemno po kolacji zabralismy latarki i wybralismy sie na poszukiwanie jakis nocnych zwierzat. Najlepsze momenty byly gdy siadalismy gdzies na 20-30 minut i tylko nasluchiwalismy - ok przynaje sie ja czasem przysypialem - ale jak tylko zaczely sie jakies dwieki kazdy podnosil glowe z zaciekawieniem. W sumie trzeba bylo polegac tylko na swoim sluchu bo ciemnosci byly nie do przejrzenia a z latarka czekalismy do ostaniej chwili. W sumie nie wiedzial czlowiek co sie zbliza, jak blisko jest - fajne uczucie. Udalo nam sie spotakac 2 pancerniki przechadzajace sie po okolicach, gatunki malp zyjace w nocy przygladaly nam sie i tylko ich slepia odbijaly swiatlo latarki. Poza tym widzialismyu pare ptakow i sporych rozmiarow pajaki. Jednak nie oszukujmy sie kazdy szuka jaguara i w sumie bylismy napaleni bo wczesniej widzielismy jego slady. I stalo sie - Mario stwierdza ze oto przed nami jaguar - 2 dosc potazne slepia odbijajace swiatlo latarki! Rodosc, ekscytacji i szybko decyzja - podchodzimy blizej! Chyba nigdy tak ostroznie nie stawialem krokow ale przeciez chodzilo o jaguara! Jednak ja to zycie ma w zwyczaju - lubi platac figle i jaguar okazal sie mlodym jelonkiem;) Nadal fajnie ale no nie bede ukrywal poczulem troche rozczarowanie. Jednak rozczarowanie czy nie caly nocny spcer okazal sie kolejny wielkim przezyciem!
Ostatni dzien minal szybko choc nie znaczy ze nic sie nie dzialo - najpier wywabianie tarantuli z jej gniazda. Pokazala sie na chwile na co nasza trojka zareagowala ¨wooooow¨... i tyle ja widzielismy bo sie okazalo ze tarantule maja dosc dobry sluch i juz wyjsc nie chciala ale te pare sekund sie liczy, prawda? Pozniej jeszcze inne wlochate stworzenia na ktore sie natchnelismy to byly ronego rodzaju stonogi. Calosc zakonczylismy najdlusza pogonia z wszystkich i najblizszym obcowaniem z bracmi i siatrami Pumby w bardzo licznej grupie. Wszystko ma na filmie w stylu Blair Witch Project i postaram sie go kiedys gdzies umiescic - bedzie przyklad takiej pogoni. Ale to tez w koncu wszystkie uczcie zwiazane z takim przezyciem sa ciezkie do pokazania czy opisania - jak bardzo bym sie nie staral. W sumie wracalem z tej wyprawy calkowicie usatysfakcjonowany i Rurre - w komplecie z wyprawami do Pampas i dzungli - uznaje za bezsprzecznie jeden z najlepszych puntkow mojej wyprawy!
A teraz siedze sobie w La Paz bo 19 godinach w autobusie i przygotowuje sie do wyprawy do Peru! Wiec juz do ¨przeczytania¨ z Arequipy!